Prace konkursowe - "Polski pies myśliwski dla polskiego myśliwego" (6)

Zwycięskie prace konkursowe

 

 

Zgodnie z obietnicą będziemy, co jakiś czas ,cyklicznie zamieszczali wyróżnione przez nas pozostałe prace konkursowe.
Autorzy publikowanych prac otrzymają od nas książkę ufundowaną przez SMGP.

 

Duchowość i charakter Witolda Pileckiego

 

 

 

 



Praca wyróżniona kat. Gończy Polski Łukasz Piskorz-KŁ ,,Pudlarz'' w Łodzi

             MOJA DROGA

                   

                  „ Ogary poszły w las...”

 

          -Któż z nas nie zna tych słów, którymi Stefan Żeromski rozpoczął Popioły.To była ta fraza, która w zadziwiający sposób wracała do mnie przez lata i którą obok Księgi IV Dyplomatyka i łowy z Pana Tadeusza,obligującego ucznia liceum, zapamiętałem.

 

Mijały lata. Zwyczajny bieg czasu wielu młodych ludzi. Studia, rodzina, specjalizacja. Świat medycyny, która chcąc służyć człowiekowi rozbiera go analitycznie na pierwiastki. Tworzy swoistą enklawę: lekarz-pacjent. I nagle, w zaciszu gabinetu, rozmowa właśnie z chorym przywróciła echem literackie opisy łowów w lasach polskich i puszczach litewskich.

 

Pan Zdzisław Gołąbek a później po prostu Zdzisiu. To nie był zwyczajny pacjent, a i ja nie zostałem potraktowany rutynowo. Ku mojemu zdumieniu zapytał nagle i niespodziewanie o moje zainteresowania. Miał wtedy ponad 70 lat więc dzieliły nas „wieki” a mimo to bił od niego młodzieńczy entuzjazm, charyzma i pasja. Byłem na etapie zgłębiania wiedzy o sokolnictwie, więc odpowiedź, mechanicznie, nasunęła się sama. I wtedy popłynęły opowieści myśliwskie jakich nigdy nie słyszałem. Na kolejnej wizycie pan Zdzisław podsunął mi wzorzec podania o przyjęcie do Koła Łowieckiego „Pudlarz”. Patrząc na moją niepewną minę, zachęcająco wyjaśniał; Proszę się nie bać. Pudlarz to przecież ten, który pudłuje i skwitował wszystko promiennym uśmiechem.

 

        I tak zostałem członkiem tego koła myśliwskiego Pudlarz. Moja specjalność to lisy. Zgłębiałem wiedzę o łowiectwie. Urzekli mnie jednak ludzie, ich osobowości wyrosłe z twardych zasad lasui stowarzyszenia; przyrody jako integralnej części życia człowieka, empatii, społecznikostwa, spokoju, optymizmu, odpowiedzialności. Pan Zdzisław był tego uosobieniem. Po latach, kiedy już samotny, zamieszkał w Domu Opieki, przeniósł nawet tam swoje pasje i zasady. W krótkim czasie zdobył w ośrodku niebanalną pozycję i był niczym maior domus. Nic nie działo się bez niego...

 

Po Jego odejściu, dla mnie, zaczął się drugi etap myślistwa, już na obszarach leśnych koło Łodzi, w Nadleśnictwie Brzeziny. Wspaniały teren, rezerwat w północnej części Wyżyny Łódzkiej na obszarze Wzgórz Brzezińskich będący częścią dawnej Puszczy Łódzkiej. Jest to miejsce niezwykłe naznaczone krwią żołnierzy walczących w Pierwszej Wojnie Światowej. Dla wielu z nich ziemia ta stała sięmiejscem wiecznego spoczynku a przyjęła ich godnie i z honorem. Dlatego cieszę się, że na mojej drodze Opatrzność postawiła Pawła, Kamila i Marka, którzy są nie tylko towarzyszami łowów ale również przewodnikami po historii i tradycji mojej ziemi. Pod względem łowieckim jest to inny krąg poznania. Nie tylko lisy. Także sarny, daniele , jenoty, dziki... Życie wśród ludzi i zwierząt. To jest dojrzałe krzepnięcie w szacunku do tradycji i myślistwa. Darz Bór z czapką w dłoni, sygnałówka i ... pasjonaci takiego życia, których męski urok trwa nieprzerwanie w naszej kulturze.

 

I znów grzechem byłoby nie wspomnieć w tym miejscu dr Jana Szeflińskiego, poprzedniego ordynatora Szpitala Zakonu Bonifratrów, a pod koniec życia honorowego bonifratra.

 

Jeszcze dziś słyszę często, wspominkowe już niestety opowieści, jak to poprzedni ordynator dr Jan Szefliński, w okresie rykowiska, dzierżył dzielnie dwie placówki jednocześnie. Do świtu -w lesie. O poranku, świeży i promienny -w szpitalnym oddziale. I tak z powtórkami przez lata całe. Oddany konsekwentnie do końca pasjom życia: leśnym ostępom i chorym ludziom.

 

Długa byłaby lista osób, którzy w sposób szczególny stanęli na tej mojej myśliwskiej ścieżce życia niczym znaki, drogowskazy... Świętej pamięci Pan Zbyszek Pryca na przykład, znakomity człowiek lasu i ziemi. Wszak rolnik. A jakiż potoczysty język i barwne w nim obrazowania! Znał myśliwską werwę i znajomość rzeczy. Niestety zabrany przez śmierć nagle, wpół drogi.

 

       Moja myśliwska droga to droga ludzi których spotkałem, droga spotkań, przygód, wspomnień. Droga ludzi których spotkałem i spotykam godnych podziwu, przyjaźni i najwyższego szacunku, bo należą do tej grupy osób, których chce się w życiu spotykać, żyć wśród nich, a kiedy odchodzą -zawsze pamiętać.

 

       Są też ludzie owielkiej charyzmie łowieckiej i pasjonaci psich czworonogów jak Pan Edward i Piotr, których jeszcze nie dane było mi spotkać osobiście. Znam ich tylko z ekranu komputerowego, ale twarde zasady, umiłowanie tradycji oraz dziedzictwa którymi się kierują wywierają wielki wpływ na moje postrzeganie myśliwskiej pasji. Co tam przy nich Mickiewiczowski Wojski, u którego:

 

 

 

Strzelcy [...] w las pobiegli -bo-nareszcie

 

Słyszą : jeden pies wrzasnął, potem dwa, dwadzieście

 

Wszystkie razem ogary rozpierzchnioną zgrają

 

Doławiają się, wrzeszczą, wpadli na trop, grają,

 

Ujadają. Już nie jest to powolne granie

 

Psów goniących zająca, lisa, albo łanie,

 

Lecz wciąż wrzask krótki, częsty, ucinany, zajadły;

 

To na nie ślad daleki ogary napadły,

 

Na oko gonią, -nagle ustał krzyk pogoni,

 

Doszli zwierza -wrzask znowu, skowyt, -zwierz się

 

                                                                        broni...

 

          Cóż więc ja, w takim kontekście osób i literatury, mogę pisać oswojej drodze do myślistwa ! ? ? ?

 

Chodzę wzorem moich p.t. Mentorów po lesie patrząc na niego przez pryzmat zakorzenionych w polskiej tradycji obrazów naszych wielkich twórców, szukając tropów, wsłuchując się w życie odwiecznych mieszkańców lasu. Po wyczerpującej pracy szukam wytchnienia. Chodzę sam. Bez Puka, jak to Żeromskiemu było dane w jego myśliwskich wędrówkach. Ukochanego, bo jeszcze po latach, każdy następny jego psi przyjaciel, jak ten pierwszy „ z równin pochylających się ku Wiśle”, nosił to imię. Po prostu-Puk.

       

         Pragnę i ja mieć swojego myśliwskiego, ukochanego towarzysza łowów gończego polskiego.Przyjaciela, który wytrwale będzie ze mną przemierzał knieje a gdy zajdzie trzeba

 

pomoże w kłopotach. Pieska, który jak Puk Stefana Żeromskiego czy Dajna mojego przyjaciela Zdzisia pozwoli lepiej czytać las, jego znaki i język. Jak to kiedyś powiedział Pan Edward pies bacznie obserwowany wskaże wszystko, gdzie dzik, gdzie lis, gdzie jeleń, pozwoli znaleźć postrzałka i wyrwać zwierza z leśnej gęstwiny. Jest to rasa, która mnie fascynuje. Poza wspaniałą budową i bezdyskusyjną urodą tych psów ich temperament, inteligencja, upór, aktywność, sposób pracy, wszechstronność jest w mojej ocenie jest odpowiednia dla mnie, odpowiednia do łowisk w których poluje.Darz Bór Łukasz Piskorz


PRACA WYRÓŻNIONA KAT. GOŃCZY POLSKI- KAMIL OGRODNIK KŁ. 'DZIK' ŻYRARDÓW

Praca z której bije nadzieja. Cieszymy się, że nasz 'gest' z św. Michałem Archaniołem został przez kogoś dostrzeżony- i oczywiście nie jest to przypadek...

 

 

Kamil Ogrodnik – KŁ ,,Dzik’’ Żyrardów

13.02.21 był dniem gospodarczym w naszym kole. Razem z kilkoma kolegami
dokarmialiśmy zwierzynę. Kiedy dosłownie zdążyłem wrócić ze swoim 6 letnim synem
z lasu i usiąść, zadzwonił kolega Rafał. Wyraźnie podekscytowany nerwowo zapytał czy
oglądałem już nowy odcinek „Spotkałem myśliwych”. Odpowiedziałem, że nie, a wtedy on
zaczyna mówić:
- Koniecznie, natychmiast obejrzyj! Jest konkurs o Gończym, to odcinek zrobiony jakby dla
ciebie, musisz się zgłosić!
Zaciekawił mnie bardzo, bo pies to moje wielkie, niespełnione dotąd marzenie. Obejrzałem
zatem, usiadłem i pomyślałem: „To znak, Rafał miał rację - to program dokładnie dla mnie.”
          Przez całe moje życie las był na wyciągnięcie ręki, w przenośni i dosłownie,
ponieważ kończyło się podwórko, a za drogą zaczynał las. Mama jest nauczycielem biologii,
więc zamiłowanie do przyrody rozwinęło się samo. Nie bez wpływu pozostaje też fakt, że
dziadkowie prowadzili małe gospodarstwa rolne, gdzie podczas różnych prac dużo czasu
spędzało się blisko natury. Poważnie o lesie, a raczej leśnictwie, zacząłem myśleć w szkole
średniej, choć pierwsze nieśmiałe pomysły były wcześniej. Razem z kuzynem
zdecydowaliśmy się zdawać na leśnictwo,
co się nam udało i właśnie na WL SGGW po raz pierwszy zetknąłem się z łowiectwem.
Początkowo teoretycznie- jednostki jelenie, rodzaje broni itp., a także rozmowy z kolegami,
którzy już polowali. Podczas studiów dla studentów Wydziału Leśnego pojawiła się ciekawa
propozycja odbycia kursu PZŁ w ZO w Warszawie, pamiętając zasłyszane jeszcze w
dzieciństwie słowa Pana Sumińskiego, że „dobry leśnik to powinien polować, bo tylko wtedy
wejdzie tam, gdzie normalny człowiek nawet nie pomyśli zachodzić”, poszedłem do śp.
profesora Dzięciołowskiego poprosić żeby i mnie wpisał na listę. Udało się, ale jak to w
studenckim życiu bywa, termin egzaminu PZŁ pokrywał się z sesją egzaminacyjną na
uczelni, więc sprawa złożenia egzaminu na myśliwego odwlekła się w czasie. Ukończyłem
studia i rozpocząłem staż w LP w rodzinnych stronach, a egzamin dalej cierpliwie czekał na swoją kolej.
         Pewnego dnia zadzwonił leśniczy, który chciał żebym przyjechał do kancelarii, bo
odwiedził go nowy łowczy miejscowego koła łowieckiego DZIK. Pojawił się, aby omówić
wyniki inwentaryzacji i chciałby mnie poznać. Przyjechałem, chwilę porozmawialiśmyo łowiectwie,

Kolega Rafał(tak, ten sam, który już pojawił się w tej opowieści) wypytał

dokładnie na jakim etapie jestem i zaproponował możliwość gościnnego polowania na terenie
leśnictwa, jeśli dokończę formalności - w czym również mi pomógł. Nie mogłem nie
skorzystać z takiej okazjii moja łowiecka przygoda wkroczyła na właściwe tory. Zdałem egzamin już w ZO PZŁ
w Skierniewicach, gdzie w składzie komisji był Kolega Krzysztof - wielki pasjonat
łowiectwa, wtedy kierownik OHZ, później mój kolega z pracy, z którym miałem przyjemność
polować i uczyć się od niego co to jest ŁOWIECTWO. Jako niedoświadczony myśliwy, a
jednocześnie pracujący już leśnik miałem to szczęście, że wielu kolegów z nadleśnictwa
polowało i zawsze mogłem zapytać co i jak lub poprosić o pomoc.
          Dzięki Rafałowi na poważnie zaczęła się moja przygoda łowiecka, to z nim padły
moje pierwsze strzały i zwierzyna. Oczywiście pierwsze polowania odbywały się tylko w
lesie.
Po pewnym czasie pomyślałem że wypadałoby jakoś podziękować za gościnność, więc
rozpocząłem budowę ambony, która trwała bardzo długo, bo zastała mnie zima. Pamiętam,
że ambonę skończyłem tuż przed 15.08 wtedy była to data od której można było polować na
lochy. Zawsze starałem się jeździć na polowania z kimś, ale pomyślałem że wreszcie pora
samodzielnie zapolować na ambonie. Oczywiście wcześniej sprawdzałem tropy, ślady –
chciałem wiedzieć czy są dziki. I były! Zapytałem zatem kolegę z pracy, o której najlepiej
być na ambonie. Odpowiedział, jak to doświadczony młodemu:
- Najpierw usiądziesz od zmierzchu do północy, później w nocy, może nad ranem
i będziesz wiedział.
Trochę zmartwił mnie taki obrót sprawy, ale miało to być moje pierwsze samodzielne nocne
polowanie, więc przyjechałem wcześnie ok. godz. 20. Było jeszcze widno. Usiadłem i już się
martwiłem, żeby tylko nie strzelić lochy (choć już po 15.08), no i czy rozpoznam
odpowiedniego dzika. Minęło może 40 min, zaczął zapadać zmierzch, zrobiła się szarówka, a
ja usłyszałem trzask łamanych gałęzi. Serce zabiło mi mocniej, aż sam je słyszałem.
Spojrzałem i nie wierzę, to dziki! Słyszałem jak rapety wbijały się w błoto na bagnie, jak
warchlaki walczyły między sobą. Ochłonąłem i pomyślałem: „Dobra jak nie teraz to nigdy”.
Przez lornetkę obejrzałem wszystkie dziki. Było dobrze - jeden duży to locha i osiem małych
to warchlaki. W głowie mam słowa Kolegi Stefana, który poluje od zawsze: „Wybierz
najmniejszego to nie będzie problemu”. Tak też robię zrobiłem: karabin, krzyż, kropka,

padł strzał, dziki zaszyły się w gąszczu kruszyny i czeremchy. Ręce trzęsły mi się w emocjach i
znów w głowie powtarzałem słowa Stefana: „Po strzale odłóż karabin, poczekaj pięć minut,
zapal papierosa i jak się uspokoisz dopiero zejdź, żebyś nie zrobił sobie krzywdy”. Nie palę,
więc odłożyłem karabin i w międzyczasie sprawdziłem efekt strzału przez lornetkę.
Zobaczyłem, że COŚ jest. Zszedłem z ambony, zbliżałem się z bronią w ręku, wciąż czując
emocje. Był! Niewielki, ale mój pierwszy. Ostatni kęs, pieczęć i złom, spojrzałem na zegarek.
Było wcześnie, więc mogłem zadzwonić do Maćka. Kolega odebrał słowami: „Tylko nie
mów że już strzeliłeś dzika!”, a ja odpowiedziałem, że właśnie tak się stało, na co usłyszałem:
- To się nazywa szczęście nowicjusza, bo ja od trzech miesięcy chodzę na polowanie i nic,
a tu w godzinę!
          Zapakowałem dzika i jadąc w myślach dziękowałem Św Hubertowi za bezpieczne i
owocne polowanie. Oczywiście skórę wyprawiłem z czego koledzy bardzo się śmiali, ale to
był mój pierwszy dzik i ta skóra służy mi na zajęciach edukacyjnych z dziećmi do tej pory.
Kolega Maciek wytłumaczył mi wszystko i pomógł jak i co zrobić. Z pomocy kolegi Maćka i
jego psa (rudy wachtelhund) korzystałem jeszcze wiele razy. To ze mną Ruda znajdowała
swoje pierwsze postrzałki.
          Pies był moim marzeniem już w dzieciństwie, niestety nie udało mi się go
zrealizować pomimo lat pertraktacji z rodzicami. Wspólne podwórko z sąsiadami, drewniane
podłogi - to były argumenty nie do zbicia przez dziecko. Dwa razy udało mi się nawet oswoić
i zdobyć zaufanie bezdomnych psów, które w tamtym okresie, co pewien czas pojawiały się
w mojej miejscowości. Jeden był wyżłem, którego chciał przygarnąć okoliczny mieszkaniec
jednak pies był nieufny i nie pozwalał się zbliżyć. Ostatecznie grzecznie, na smyczy pojechał
do nowego domu. Drugim psem była suczka, kundelek, która najbardziej zapadła mi w
pamięci. Nasze drogi skrzyżowały się przy śmietniku, gdzie mieszkańcy bloku wynosili
śmieci. Pierwszy raz gdy ją zobaczyłem wybiegła zaskoczona i myślałem że mnie zaatakuje,
ale po chwili zrozumiałem, że jest to pies po przejściach. Trzymała do człowieka dystans
kilkudziesięciu metrów, jakby była dzika. Zacząłem odkładać resztki z obiadu i nie tylko do
oddzielnej torebki. Od tej pory zawsze ja wynosiłem śmieci, a przy okazji jedzenie dla psa.
Po kilku tygodniach pozwalała podejść do siebie na kilka metrów, więc próbowałem podać jej
pokarm z ręki. Pierwsza udana próba z suchą bułką zakończyła się ugryzieniem w dłoń, o
czym oczywiście nikomu nie powiedziałem. Zostały tylko siniaki i krwawe kropki. Po
pewnym czasie mogłem podawać jedzenie zaciśniętą pięścią, a pies delikatnie wyciągał je z
dłoni. Pies nie był układany, ale jak zabrałem go do domu wiedział, że ma grzecznie leżeći tylko

zawsze musi być w tym samym pomieszczeniu. Pamiętam, że dzięki niej mogłem
bezpiecznie przebywać na terenie szkolnym w Poniedziałek Wielkanocny, ponieważ żaden
z kolegów nie mógł mnie oblać wodą, a jak tylko próbował to pies, który grzecznie sobie
leżał w pobliżu natychmiast podbiegał, zaczynał warczeć i mnie bronić. Niestety ów śmietnik
znajdował się na terenie szkolnym, a pojawiły się jeszcze szczeniaki, których suka zaczęła
bronić. Nie mogłem zabrać psa do domu, więc po odchowaniu szczeniąt znalazłem im
nowych właścicieli, a z jednym z malców oddałem również sukę. Po pewnym czasie okazało się że nie był to
dobry wybór, przekonałem się o tym, gdy suka wróciła do mnie po kilku miesiącach. Jak się
okazało właściciel się jej pozbył, ale ona przebyła daleką drogę i wróciła do mnie. Historia z
powrotami powtórzyła się dwa razy, aż suka znalazła ostatecznie dom w gospodarstwie moich
dziadków.
          Gończym Polskim zainteresowałem się jeszcze na studiach ok. 2006 roku, gdy rasa nie
była tak popularna. Rozmawiałem o psach z bratem, który właśnie spełnił swoje marzenie o
Alaskanie, a ja jako romantyk, przyszły leśnik myślałem o wyżle. To on zwrócił moją uwagę na
gończego. Czas płynął, ja kupiłem książki o gończych i ogarach, układaniu psów myśliwskich
i czytałem mając nadzieję, że uda mi się znaleźć pracę w lasach i zamieszkać w leśniczówce
głęboko w lesie. Niestety marzenie spełniło się połowicznie. Skończyłem studia, staż i
zostałem zatrudniony w Nadleśnictwie, ale brak oddzielnego podwórka i warunki mieszkaniowe nie pozwoliły na
posiadanie własnego psa. Kilkukrotnie wracałem do myśli o zakupie psa, ale rozsądek jednak
zwyciężał. Sprawy rodzinne zdominowały moje życie. Marzenie o gończym powróciło w
2019 roku kiedy to pojawiła się perspektywa objęcia leśniczówki z podwórkiem przy lesie,
ale jak to w życiu bywa termin przeprowadzki ciągle się przesuwał. Przez ten czas
próbowałem pogłębiać wiedzę na temat gończych. Oglądałem filmy, czytałem fora, opinie,
rozmawiałem z kolegami i tu pojawiła się wątpliwość odnośnie psa i dzieci, ponieważ część
kolegów zaczęła mnie straszyć agresją wobec dzieci. Prawdą jest, że to rasa dość
wymagająca. Znów dopadły mnie wątpliwości: czy sobie poradzę? Może jednak wybrać
łatwiejszą rasę? I tu zaczęła się giełda ras. Ostatecznie zostały trzy, polskie: gończe, ogary i
spaniele. Jako pierwszy odpadł spaniel z powodu przeznaczenia rasy, która z założenia ma
służyć do poszukiwania postrzałków (głównie dzików) i ewentualnego polowania indywidualnego na zwierzynę grubą.

Przeszukując internet natrafiłem na program „Spotkałem myśliwych”

z odcinkami o ogarach i gończych. Kolega Rafał zaproponował, że pożyczy mi
przeczytaną ostatnio książkę „Całe życie w miocie”, bo tam znajdę dużo o pracy z gończymi.
Trwało to trochę, aż w końcu zamówiłem trzy pozycje w wydawnictwie, żeby było szybciej.
Jestem człowiekiem upartym i bywając na wystawach czy oglądając lub czytając wywiady o
gończych, starałem się zapisać kontakty do leśników polujących z tymi psami wierząc, że
szczerze podpowiedzą „koledze po fachu”. Teraz wróciłem do tych osób i dzwoniłem
zasięgając opinii dotyczących głównie moich wątpliwości. Poprosiłem myśliwego z okolicy,
który poluje z gończymi, żeby przyjechał do mnie na polowanie ze swoimi psami i opowiedział o nich
trochę ze swojego punktu widzenia. Spotkanie okazało się bardzo owocne, mogłem popatrzeć
na pracę psów, a przy okazji jeszcze na koniec grudnia udało mi się strzelić dzika spod psa.
Po tym spotkaniu wiedziałem już, że musi to być odpowiedni szczeniak i raczej suczka.
Ostatnio zadzwoniłem też do leśnika spod Warszawy, który zajmuje się ogarami i gończymi.
Podczas długiej rozmowy pytał mnie do czego dokładnie potrzebny jest mi pies, opowiadał o
gończych i ogarach, aż w pewnym momencie powiedział: „Ja słyszę że ty chcesz mieć tego
gończego, przyjedź ja ci wszystko wytłumaczę” i wtedy utwierdziłem się, że jak pies dla
mnie to tylko gończy polski.
          Wracając do początku mojej wypowiedzi. Po telefonie Rafała zacząłem oglądać 100
odcinek programu i pomyślałem sobie: „Rzeczywiście program dla mnie”, ale zaraz przyszła
refleksja, przecież ja nigdy niczego nie wygrałem i zwątpienie, że nawet nie ma sensu
próbować.
Ale oglądałem dalej i myślę biłem się z myślami. Na koniec odcinka Pan redaktor dostał
statuetkę. Pomyślałem, że na pewno Św Huberta, a tu zaskoczenie: Św. Michał Archanioł i
uznałem to za znak. Nie dość, że można otrzymać szczeniaki trzech polskich ras, przede
wszystkim gończego, o którym marzę od lat, to jeszcze w momencie kiedy wreszcie mam warunki żeby go mieć.
Jakby tego było mało to w odcinku pojawia się patron parafii, w której się wychowałem i
mieszkam. Uznałem, że to nie może być przypadek.


Miejsce 1 kat. GOŃCZY POLSKI - Wojciech Pałasz

Wojciech Pałasz – KŁ ,,Grzywacz’’ i ,,Soból’’ w Krakowie 

 

 Moja Historia Łowiecka 

 

Darz bór Kolegom!  

        Zastanawiałem się, w jaki sposób opisać swoją dotychczasową przygodę z łowiectwem,  a to dlatego, że regulamin dopuszcza tylko tekst, który musi zmieścić się na czterech stronach  – stronach, które myślę, że mógłbym zapełnić dosyć szybko. Świat łowiectwa, w którym się  znalazłem, zafascynował mnie, trochę zmartwił, ale i zmotywował do działania… ale od  początku.  

     Nazywam się Wojciech Pałasz, urodziłem się w 1987 roku. Wychowałem się w  Rokicinach Podhalańskich (blisko Rabki- Zdroju); okolica obfitująca w piękne, górzyste  tereny. Dzieciństwo spędziłem na łowieniu pstrągów w rzece Rabie oraz zbieraniu grzybów w  pobliskich lasach. Każdy chyba wie, jak wyglądało życie większości dzieciaków w latach 80- 

90, w szczególności tych z małych wsi- rozrywek tam za wiele nie mieliśmy. Na szczęście  zawsze lgnąłem do natury, więc ten czas wspominam z uśmiechem.  

     Studiowałem na Akademii Rolniczej w Krakowie na Wydziale Leśnym, kierunek  Ochrona Zasobów Leśnych i to właśnie tam, po zajęciach m.in. z profesorami dr hab. Tomkiem  i dr hab. inż. Wajdzikiem postanowiłem zostać myśliwym. Niestety, życie weryfikuje nasze  plany- na realizację marzenia musiałem zaczekać kilka lat, aż do 2012 roku. Nie pochodziłem  z bogatej rodziny, więc wcześnie musiałem się usamodzielnić pod względem finansowym.  Mówi się: „Znajdź to, co kochasz i rób to, a nigdy nie będziesz musiał pracować”.  Postanowiłem wdrożyć ten plan w moją codzienność i pomimo trudnych początków, udało się:  hodowla ptaszników- potocznie zwanych tarantulami- którą założyłem, prosperuje z roku na  rok lepiej, przynosząc mi wiele radości. Nieskromnie mogę powiedzieć, że w gronie  pajęczarskim jestem kimś takim jak Kol. Edward w świecie gończych. Niestety rozwijanie  firmy okazało się na tyle absorbujące, że zrezygnowałem ze studiów. Gdyby ktoś zapytał, czy  tego żałuję, odpowiedziałbym zapewne, że i tak i nie. Żałuję, bo chciałbym mieć tytuł uczelni  wyższej i gdybym przyłożył się do nauki, otrzymałbym go. Z drugiej strony, kiedy widzę, ile  osób ma pracę w zawodzie leśnika, nogi się uginają. Patrzę na jednego czy drugiego kolegę ze  studiów i widzę chłopaka, który był zakochany w lesie, a po ukończeniu nauki zmuszony jest  zarabiać jako kierowca tira lub dostawca pizzy, czy elektryk. Tutaj smutne statystyki-dzięki 

portalom społecznościowym wiem, że z dwóch kierunków mojego rocznika w zawodzie  pracują tylko cztery osoby.  

     Pajęczarskie hobby przyczyniło się do zawarcia wielu wartościowych znajomości;  poznałem między innymi Krzyśka, z którym odbyłem staż w Kole Łowieckim „Granica” w  Dzierżysławiu, oddalonego 170 km od mojego miejsca zamieszkania. Dlaczego to, a nie inne  koło? Otóż dlatego, że z racji braku znajomości oraz myśliwskich tradycji w rodzinie, żadne  koło w okolicy, do którego składałem podania nie chciało „obcego”. W przypadkowej  rozmowie z Krzysztofem dowiedziałem się, że jego wujek jest prezesem Koła- szybka decyzja idziemy na staż. Te dalekie wyjazdy miały swój urok: wczesne wstawanie, żeby dojechać na  zbiórkę, kilkugodzinne naganianie, biesiada, powrót późną nocą do Krakowa, a to zawsze w  śmiechu i wspominaniu wydarzeń dnia minionego. Pierwsze kontakty z dzikami, jeleniami,  lisami, pierwsze słyszane, wręcz przerażające, wystrzały sztucerów i śrutówek, z którymi  przecież nie miałem wcześniej do czynienia… Oj, jak ja wtedy zazdrościłem kolegom  wychowywanym w tradycjach łowieckich!  

     Po zaliczeniu stażu z oceną pozytywną przyszedł czas na egzaminy. Niby byłem pewny  swojej wiedzy, jednak podchodząc do części ustnej, denerwowałem się zdecydowanie bardziej,  niż na maturze. Tak to już jest, jak człowiekowi na czymś bardzo zależy, a zdobycie uprawnień  było dla mnie w owym czasie szczytem marzeń. Egzaminy zdałem z wyróżnieniem,  egzaminował mnie m.in. dr inż. Kubacki. Kolejno: pozwolenie na broń, badania i już można  było się udać w knieje… tak- można było, jeśli się miało gdzie. Poszukiwanie swojego miejsca  w społeczności myśliwych okazało się równie ciężkie, jak rozpoczęcie stażu. Polowania w  OHZ w ogóle nie były przeze mnie brane pod uwagę. Z pomocą przyszedł mi kolega Piotrek z  Głubczyc, który- tak jak ja- hodował pająki i w jednej z rozmów wspomniał, że jest myśliwym.  W niedługim czasie przekonałem się, że jest równie oddany łowiectwu, jak ja. Bez namysłu  zaprosił mnie na polowanie do siebie, w Kole łowieckim nr 2 „Muflon” w Głubczycach.  

     Pierwszą nockę spędzoną u niego w łowisku pamiętam bardzo dobrze, pomimo, że nie  oddaliśmy żadnego strzału. Widzieliśmy i słyszeliśmy cztery dziki, niestety nie było  możliwości rozpoznania płci, więc odpuściliśmy. Doczekaliśmy do rana na ambonie, a gdy  nadszedł świt, ruszyliśmy za kozłami, a raczej Piotrek ruszył; ja podpatrywałem, jak poluje.  Muszę przyznać, że wiele się od niego nauczyłem. Imponował mi znajomością zachowań  zwierzyny, ilością informacji na tematy związane z łowiectwem, nasze rozmowy na każdym  kroku uświadamiały mi, jak dużo muszę się jeszcze nauczyć. Zaprzyjaźniliśmy się, bywałem u  Piotra bardzo często, pomimo dzielącej nas odległości 180 km. Postarałem się nawet o  przedłużenie odstrzału na tym terenie, budując czatownię. Niestety nie miałem możliwości  wstąpienia do „Muflona”- przyjęcia nowych członków zarezerwowane były dla osób  spokrewnionych z członkami Koła. Po postawieniu czatowni polowaliśmy bardzo intensywnie  i pomimo, iż pozyskałem tam pierwszego lisa, jenota, kaczkę, borsuka, kozę, upragnione dziki  omijały mnie szerokim łukiem. Było to tym bardziej frustrujące, że liczba pogłowia dzika na  tych terenach była i jest imponująca. Tak mijały kolejne wyjazdy i kolejne miesiące, zdążyłem  obejrzeć pierwszy raz w życiu ruję saren i cieczkę lisów, a mojego dzika wciąż nie było,  ewidentnie nie zamierzał się pokazać. Wspominając ten czas, nie wiem, kto bardziej chciał,  żebym strzelił tego dzika- ja czy Piotrek. Robił wszystko, żeby mi się udało, ale za każdym  razem brakowało szczęścia.  

     Los uśmiechnął się do mnie dopiero po ponad roku od momentu, gdy pierwszy raz  wyszedłem w łowisko z bronią. Było to dokładnie w nocy z 8 na 9 sierpnia 2017 roku. Noc  wyjątkowa nie tylko dlatego, że udało mi się pozyskać dzika. Polowanie rozpocząłem dwie  godziny przed zmrokiem. Z ambony rozciągał się bajeczny widok, typowy dla opolskich 

terenów: szeroki horyzont, olbrzymie połacie już skoszonego rzepaku, wszechobecna  kukurydza i babrzysko, które miało dać ukojenie zwierzynie po niesamowicie gorącym dniu widok napawał optymizmem. Jak dziś pamiętam, że spektakl przyrody rozpoczął się od parki  saren: potężnego, pięknie uperlonego szóstaka, który odbywał pogoń za grzejną kozą. Gdy  słońce zaszło, pod samą ambonę podszedł wspaniały byk daniela, zmierzający w stronę  kukurydzy. Po nim miałem szczęście obserwować uszatkę, która usiadła na okienku- na  szczęście widziałem już wcześniej, jak krąży wokół, więc obyło się bez przysłowiowego  zawału, gdy opadła niczym duch. Kolejne kilka godzin upłynęło szybko, pamiętam, że  usłyszałem strzał i po chwili dostałem wiadomość od Piotra, że położył dzika. Po schowaniu  telefonu zauważyłem ruch na polu: wyszły tam cztery bardzo mocne byki jelenia,  poobserwowałem, pozachwycałem się i poszły. Dochodziła trzecia w nocy, a moje ubranie  okazało się zdecydowanie za cienkie- zrobiło się tak niesamowicie zimno, że mimo wszystko  napisałem do Piotrka, żeby po mnie przyjechał, bo muszę się ogrzać w aucie. Dodałem, że  zanim podjedzie, obejdę jeszcze remizkę i może się przy tym trochę zagrzeję. Nie myliłem się pomimo chłodu poczułem, że robi mi się gorąco- jak tylko wychyliłem się zza zarośli,  zobaczyłem, przebiegającego między polem kukurydzy a wspomnianą remizką dzika. Ze  względu na szczyt pełni na ścierni po rzepaku wszystko było widać jak na dłoni. Broń z  ramienia, szybka ocena- wycinek! Puszczam kulę dosłownie na kilka metrów przed wejściem  do ciemnej remizki, dzik odbija i biegnie ścierniskiem, po czym znika. Pierwsza myśl- pudło,  za daleko pobiegł, na pewno nie trafiłem, telefon do Piotrka, który nadjechał po kilku minutach.  W tym czasie poszedłem na zestrzał – jest farba. Jak po sznurku doszedłem do lekkiego  załamania ścierni, a tam już leżał on: wyczekany, upragniony dzik! Pamiętam jak dziś emocje,  buzujące w ciele, niesamowitą radość i dumę. Po gratulacjach i uczczeniu zwierza patroszenie  i powrót do domu. Pomimo ogromnego wyczerpania nie mogłem zasnąć, adrenalina nadal  krążyła w moich żyłach. Rano uświadomiłem sobie, że tego pierwszego dzika Święty Hubert  wystawił mi w urodziny mojego Taty. Tym bardziej datę tą zapamiętam do końca życia. Po  upływie kolejnych dwóch tygodni zjawiłem się na polowaniu i kolejnego dzika udało mi się  pozyskać po dwudziestu minutach polowania. Takim oto sposobem „worek się rozwiązał” i  nadal utrzymuję dobrą passę.  

     Dzięki uprzejmości kolegów miałem okazję polować w Bieszczadach, m.in. w Kole  Łowieckim Świstak w Zagórzu oraz w nadleśnictwie Lutowiska (chociaż nigdy nie oddałem  tam strzału). Bywam regularnie na rykowiskach, według mnie jest to miejsce najpiękniejsze w  Polsce do oglądania tego wspaniałego spektaklu. Wraz z żoną co najmniej dwa razy do roku  odwiedzamy te okolice, żeby nacieszyć się pięknem przyrody, odpocząć, złapać oddech. Moja  druga połówka podziela moją pasję, w momencie, kiedy to piszę, uczestniczy w kursie dla  nowowstępujących w szeregi PZŁ. Nasza miłość do jeleni zaczęła się właśnie w Bieszczadach 

tu nauczyłem się wabić jelenie, te monumentalne zwierzęta fascynowały mnie na długo przed  tym, zanim zostałem myśliwym. Miałem okazję poznać i porozmawiać z kolegą Andrzejem  Pawlakiem, gdy pewnego razu zapukaliśmy do prowadzonej przez niego Wilczej Jamy.  Zmęczeni wielogodzinnym marszem w trudnym, leśnym terenie, wstąpiliśmy z nadzieją na  ciepły posiłek. Z racji martwego sezonu turystycznego byliśmy jedynymi gośćmi restauracji.  Gospodarz z wrodzoną sobie prostotą stwierdził, że właściwie w marcu menu nie obowiązuje i  może nas poczęstować tym, co jest, a my nie mieliśmy zamiaru wybrzydzać. Smak rosołu z  bażanta, którym nas uraczył, pamiętam do dziś.  

     Bywałem też na Żywiecczyźnie, w kole Beskid-Żywiec, gdzie na Skrzycznym  przekonałem się, jak ciężkie tereny do polowania tam mają koledzy. Za to ten las, te widoki marzenie! Właśnie tam po raz pierwszy widziałem praktycznie czarnego lisa. 

     Całkowitym przeciwieństwem są okolice Gryfina, gdzie mam czasami przyjemność  polować w kole łowieckim Żubr-Gryfino- tam zwierza znacznie więcej, ale za to płasko; jednak  jak człowiek wychował się w górach, to do gór ciągnie. 

     W 2019 roku przez przypadek dostałem się do Koła Łowieckiego Grzywacz w  Krakowie. Preparator, Pan Władek, który miał mi oprawić zrzuty z byka jelenia na czaszce,  spytał, w którym kole jestem zrzeszony. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że w żadnym i  dodałem, że jakby wiedział o jakimś, to bardzo chętnie, idę w ciemno. Minęły może dwa  tygodnie, po czym zadzwonił i podał mi numer do Łowczego Koła Grzywacz. Umówiliśmy się  na spotkanie w domku myśliwskim na terenie łowiska i chyba przypadłem im do gustu. Bardzo  szybko przekonali się do mnie i zostałem pełnoprawnym członkiem koła.  

     W międzyczasie długo próbowałem się dostać do koła łowieckiego Soból w Krakowie.  W Piekarach koło Tyńca wybudowałem dom, który stoi w centralnym punkcie łowiska  wspomnianego Koła. Niestety, z powodu konfliktów wewnętrznych, pomimo wielu rozmów i  starań, bardzo długo odwlekano rozpatrzenie mojej kandydatury. Nie zważając na to, dbałem o  zwierzynę w okolicy. Co tydzień rozwoziłem po łowisku na własną rękę kilkadziesiąt  kilogramów jabłek, robiłem lizawki, zbierałem wnyki. Jednym z moich hobby jest również  fotografia, więc sporo czasu spędzałem w terenie, teraz już znam go jak własną kieszeń. Po  jakimś czasie ta moja inicjatywa i zaangażowanie przyniosły efekt- dostrzeżono we mnie dobry  materiał na członka Koła- zostałem przyjęty. Gdy już mogłem polować w łowisku, w którym  mieszkałem, robiłem to bardzo często. Zbiegło się to w czasie z nasileniem problemu z dzikami  w okolicy. Niejednokrotnie w nocy musiałem biec do sąsiadów, którzy zaniepokojeni dzwonili,  że dziki buchtują w ich ogródkach.  

     Na początku wspomniałem o tym, że łowiectwo, jakie poznałem, wchodząc w struktury  jako osoba z zewnątrz, zafascynowało mnie, ale także zmartwiło. Długoletnie zmagania z  przeciwnościami uświadomiły mi, jak bardzo jesteśmy hermetycznym związkiem, ile starań  trzeba poczynić i ile szczęścia oraz samozaparcia musi mieć w sobie człowiek, aby przegryźć  tą stwardniałą skorupę, jeśli nie ma znajomości. Własne doświadczenia sprawiły, że pomagam  każdemu młodemu myśliwemu, który potrzebuje wsparcia. Dla sympatyków i- miejmy  nadzieję- przyszłych myśliwych organizuję wyjścia na rykowisko do Puszczy Niepołomickiej,  jeszcze nie trafiła się osoba, która nie zakochałaby się w tym spektaklu. Niezrzeszonych  kolegów staram się zapraszać na polowania. A tym, którzy chcą się uczyć gospodarki  łowieckiej oferuję wspólne wyjścia w łowisko. 

     Niestety przy tak intensywnej pracy z bronią w łowisku, statystycznie wzrasta  prawdopodobieństwo zranienia, a nie zabicia zwierzyny. Niemożność dojścia postrzałka,  mimo, że zdarza mi się niezmiernie rzadko, za każdym razem jest dla mnie ogromnie  negatywnym przeżyciem. Starając się działać etycznie, dokładam wszelkich starań, by  zwierzyna ginęła szybko i bezboleśnie, każda sytuacja, kiedy tak nie jest, wytrąca mnie z  równowagi. Dochodzenie postrzałka jest dla mnie tym trudniejsze, że w okolicy nie ma nikogo, kto posiadałby tropowca. Upór w szukaniu postrzelonego dzika w nawłoci już dwa razy  skończył się szarżą, z której na szczęście wyszedłem cało.  

     Nigdy nie miałem psa, dlatego w obawie przed pochopnymi działaniami, czytam,  rozmawiam, dokształcam się. Myślę, że dobrym pomysłem będzie również udział w  warsztatach. Trójka moich znajomych posiada młode gończe polskie i na tą rasę właśnie  postawiłem. Prócz niewątpliwie wspaniałego wyglądu odpowiada mi w tym psie jego rozmiar,  odwaga, inteligencja. Wierzę, że dobrze prowadzony, będzie idealnym kompanem łowów. Nie  bez znaczenia jest też fakt, że rasa ta jest odtworzona- podtrzymywanie polskich tradycji  myśliwskich i promowanie wizerunku myśliwego jest dla mnie równie ważne jak samo 

polowanie. Kiedy czytałem książkę pt. „Całe życie w miocie”, przekonałem się jeszcze bardziej  do tej rasy. Miałem nawet w planie zadzwonić z pytaniem o szczeniaka do kolegi Edka, ale tak  się złożyło, że obejrzałem odcinek, w którym Koledzy zapowiedzieli konkurs. Pomyślałem, że  spróbuję. Marzy mi się pies zrównoważony, tropowiec, z którym mógłbym też pomagać innym  myśliwym w odnajdywaniu postrzałków. Gdyby po czasie udało się ułożyć go też na dzikarza  i pracować w miocie, byłby to już szczyt marzeń. Przydałby się nam w kole taki pies, bo na ten  moment nie mamy żadnego, którego można nazwać dzikarzem pełną gębą.  

     Myślę, że psu będzie u mnie dobrze. Dużym atutem jest moja częsta obecność w  łowisku. Śmiało mogę powiedzieć, że jestem w terenie jeśli nie codziennie, to na pewno co  drugi dzień. Ze względu na specyfikę pracy jestem też dyspozycyjny, jeśli chodzi o wyjazdy w  różnego typu łowiska, odległości nie stanowią dla mnie większego problemu, więc mogę z  czystym sumieniem stwierdzić, że szkolenie psa będzie dla mnie priorytetem. Poza tym  mieszkam na wsi, gończy będzie miał sporo miejsca do biegania.  

      Dlaczego zdecydowałem się napisać? Myślę, że najbardziej zmotywował mnie fakt, że  szczeniak będzie pochodził akurat z hodowli „Z Beskidzkiego Matecznika”, od człowieka,  który spory kawał życia poświęcił tej rasie, stawiając na użytkowość i z tego, co czytam, można  wywnioskować, że kieruje się już swoistym szóstym zmysłem, jeśli chodzi o psy. Urzeka mnie  opis tego, jak zaraz po narodzinach szczeniaka bierze go na ręce i wie, jaki charakter pies  wykaże- to się nazywa doświadczenie! Rozpoczęcie pracy z psem pochodzącym z takiej  hodowli będzie dla mnie kolejnym etapem w rozwoju, doskonaleniem kunsztu łowieckiego i przede wszystkim- ogromnym wyzwaniem, któremu mam nadzieję podołać. 

Darz Bór 


PRACA WYRÓŻNIONA KAT. GOŃCZY POLSKI - Edward Woźny

Edward Woźny – myśliwy WKŁ ,,Basior’’ w Krakowie

 

A BYŁO TO TAK…


          Były to czasy mroczne, dziś nazywane przez wielu „czasami słusznie minionymi”.
Był koniec roku 1981. Starsze pokolenie łowieckiej braci pamięta dobrze ostatni miesiąc
owego roku, ale ja do niej się nie zaliczałem, bo członkiem PZŁ wówczas nie byłem. Tak się
jakoś złożyło, że do koła łowieckiego w moim „zielonym garnizonie” nie ciągnęło mnie
zbytnio. Bardziej ceniłem wędkę niż strzelbę, chociaż nic przeciwko łowiectwu nie miałem.
Jedna z kilku miejscowych jednostek wojskowych wyróżniała się tym, że była tam
nadzwyczaj silna grupa myśliwych, która trzymała się razem w czasie przerw śniadaniowych
w kasynie wojskowym i przy tej okazji wymieniała spostrzeżenia na temat „co i gdzie”, kto
co strzelił, kto spudłował, komu św. Hubert darzył, a kto pogardził jego szczodrością. Było
przy tym sporo żywego humoru i w czasie tych kilkunastu minut zacierała się zupełnie
podległość służbowa wynikająca z dużej, jak to zwykle w wojskowej gromadzie bywa
rozpiętości stopni wojskowych. Wszyscy byli równi i widać było, że czuli się w tym
towarzystwie swobodnie i dobrze.
          Jednym z członków tej grupy, wesoło spędzającej czas podczas przerw śniadaniowych
był por. Andrzej B., którego do dziś zaliczam do grona moich najznakomitszych kolegów. Jak
się później okazało, doskonały konstruktor urządzeń łowieckich, organizator prac w łowisku i
majsterkowicz, którego umiejętności ciesielskie podziwiam również dzisiaj. Los zetknął nas
bliżej w okolicznościach, które różnie się dziś ocenia, najczęściej negatywnie. I niech tak
pozostanie, bo nie jest to temat na opowiadanie o mojej drodze do łowiectwa. Zdarzało się, że
mieliśmy niekiedy trochę więcej czasu, aby pogadać o jego pasji, jakim było oczywiście
łowiectwo. A opowiadał barwnie, przekonująco, bez koloryzowania przeżyć na polowaniach,
przede wszystkim indywidualnych, w czasie których można było użyć całej wyuczonej i
praktycznej wiedzy podczas tropienia i dochodzenia do strzału. Przyznam, że to mnie
zainteresowało, jednak nie do tego stopnia, abym już wtedy zadeklarował chęć rozpoczęcia
przygody z łowiectwem. Namawiał mnie Andrzej do złożenia prośby do zarządu koła o
przyjęcie, ale jeszcze wówczas do tego nie dojrzałem, chociaż kończyłem trzecią dekadę
swojego życia. Szalę przeważył, jak to często bywa, przypadek. A właściwie przypadki dwa.
          Pierwszym było polowanie wigilijne 24 grudnia 1981 roku. Po wprowadzeniu stanu
wojennego oficerom – myśliwym z naszego wojskowego, garnizonowego koła łowieckiego
odebrano broń do depozytu i myśliwi, jak wszyscy nemrodzi w PRL-u, tradycji polowań
wigilijnych podtrzymać nie mogli. No, jednak nie wszyscy, jak się bowiem okazało! Bladym
świtem w wigilię Bożego Narodzenia pod bramę garnizonu zajechała kolumna różnorakich
pojazdów z rejestracjami wojskowymi, od czarnych „wołg” po terenowe mercedesy i
wypasione uazy. Wartownik na posterunku przy bramie głównej zbaraniał, bo nigdy przedtem
nie widział jednocześnie tylu generałów i pułkowników w polowych mundurach,
wypełzających z tych luksusowych aut.
Okazało się – o czym nikt nie wiedział – że na trzech obwodach naszego koła zaplanowano
wigilijne polowanie na zające dla wojskowej śmietanki z Instytucji Centralnych MON. A
więc stan wojenny, podobnie jak dzisiejsze obostrzenia wynikające z szalejącej pandemii
covid –19 nie dotyczył wszystkich w jednakowym stopniu. Dla jednych godzina milicyjna i
zakaz poruszania się po okolicy, a dla innych polowanka, służbowy transport i diabli wiedzą
co jeszcze. Kawalkada przeleciała przez koszary jak przysłowiowy deszcz przez rynnę i tyle
ją było widać. Naszym myśliwym pozostał opłatek podczas rodzinnej, wigilijnej wieczerzy.
Niedługo potem, jako członkowie wojskowych grup operacyjnych, spotykając się na
zebraniach wiejskich wysłuchiwaliśmy często zasadnych uwag kończących się szczerym, acz
zgryźliwym pytaniem: dla kogo więc jest ten stan wojenny? Zadawali je mieszkańcy
obwodów naszego koła, zaskoczeni poranną kanonadą potwierdzającą, że rzeczywiście mamy
wojnę. Zając padał gęsto, bo był to okres szczytowej jego liczebności, więc i kanonada była
jak w czasie obrony Stalingradu.
          Zdarzyło się potem tak, że w I dekadzie stycznia, a więc tuż po nowym 1982 roku
zarządzono odprawę regionalną w Białymstoku, na którą wezwani byli wyżsi funkcyjni
wojskowych grup operacyjnych. Odprawę prowadził gen. O., być może uczestnik owego
polowania – wówczas główny kwatermistrz WP. Funkcyjni z poszczególnych regionów
składali meldunki o sytuacji w zakładach pracy ze szczególnym uwzględnieniem przyczyn
powodujących zasadny społeczny sprzeciw. Podczas mojego wystąpienia zadałem
prowadzącemu retoryczne zdawałoby się pytanie, zgłaszane nam przez zmęczonych
mieszkańców w terenie, podających liczne przykłady bezprawia i naruszania narzucanych
warunków społecznej dyscypliny i rygorów przez ludzi z kandelabrów władzy na różnych
szczeblach. Dla kogo zatem jest ten stan wojenny pytano, propagandowo oceniany przez
ówczesną władzę państwową jako jednakowo dotykający wszystkich obywateli, niezależnie
od ich statusu. Przyznam, że pytanie było wredne. Usłyszawszy je prowadzący spąsowiał, ale
jak na generała przystało, zachował spokój Nie spodziewał się, bądź co bądź tak bezczelnie
postawionego pytania, po barwnym opisie zdarzeń o poranku 24 grudnia 1981 roku. W
skupieniu wysłuchał innych meldunków, a po przerwie podsumował naradę i postawił
zadania na najbliższy okres.
          Nie muszę wyjaśniać, że odpowiedzi na to ryzykowne pytanie odpowiedzi nie
uzyskałem. Prawdę powiedziawszy, nie oczekiwałem jakiejś rzeczowej odpowiedzi. Ale za
to, w przypływie generalskiej złości oberwało się zamiast mnie, prezydentowi „mojego”
miasta wojewódzkiego za brak salcesonu w wielkich, miejscowych zakładach
energetycznych, dyrektorowi zakładów mięsnych za zbyt małą produkcję kaszanki dla
robotników tutejszej „celulozy” i kilku innym, Bogu ducha winnym za bałagan, mający swój
początek dużo, dużo wcześniej niż miesiąc po wprowadzeniu stanu wojennego.
          Coś we mnie wtedy pękło. Zignorował generał odpowiedź na najważniejsze moje
pytanie, bo usprawiedliwienia dla wybryku starszyzny łowieckiej w mundurach nie miał.
Furia generała została wyładowana na ludziach, z wielkim wysiłkiem próbujących zapewnić
jakie takie funkcjonowanie podległych im organizmów. Po powrocie z odprawy, po jakimś
czasie powiedziałem Andrzejowi, że jednak zdecyduję się wstąpić do Polskiego Związku
Łowieckiego.
          Drugim czynnikiem motywującym mnie do wstąpienia do PZŁ był pies. A było to tak.
Wczesną jesienią 1982 roku ciężka choroba mojego ojca nasiliła się. W przeczuciu
najgorszego poprosił, abym przyjechał w bardzo ważnej sprawie. Był przygotowany na
najgorsze, ale rzeczą dla niego ważniejszą było to, że miesiąc wcześniej przybłąkał się na
podwórko naszego rodzinnego domu pies. Prawie dojrzały, ale jeszcze szczeniak.
Obejrzałem go i nie trudno było mi rozpoznać rasę. To był najprawdziwszy gończy polski, ze
wszystkimi cechami eksterieru, spokojny i stwarzający wrażenie mądrego, szkolonego przez
kogoś, kto się znał na psiej edukacji. Nikt nie wiedział skąd przybył i do kogo należał.
Szczeniak jakby wyczuł swoją szansę. Siedział przede mną i uporczywie wpatrywał się w
moje oczy. Jakby rozumiał, o czym rozmawiałem z ojcem. Kiedy postąpiłem parę kroków,
zajmował miejsce przy lewej nodze i kroczył razem ze mną, bez smyczy. Kiedy
zatrzymywałem się, on zatrzymywał się również i siadał. A więc „apel” opanował wzorowo.
Ojciec prosił, abym go adoptował, ochrzcił jakimś imieniem, bo sam tego nie uczynił.
Nie mogłem odmówić będącemu na łożu śmierci ojcu, chociaż warunków do posiadania psa
nie miałem. Mieszkanie w bloku; jedyny plus, to parter. Nadałem mu imię Grot i po powrocie
wręczyłem żonie prezent – niespodziankę, czyli nowy pakiet obowiązków, bo ja przecież
byłem „na froncie”.
Po miesiącu ojciec zmarł, a w lipcu następnego roku stan wojenny został zniesiony. Krystyna,
pod moją nieobecność dzielnie zajęła się edukacją szczeniaka. Nabyła, nie wiadomo gdzie
mądrą książkę Jana Gieżyńskiego „Szkolenie psów myśliwskich” i nauczyła Grota
wszystkiego, co powinien oferować myśliwemu na polowaniu.
          Po powrocie z „wojaczki” złożyłem podanie o przyjęcie do koła i rozpocząłem prawie
roczny staż łowiecki. Potem było miesięczne szkolenie w Zarządzie Okręgowym, egzamin i
posiedzenie zarządu koła, gdzie oficjalnie w maju 1984 roku zostałem jego członkiem.
          Pies towarzyszył mi zwykle w polowaniach indywidualnych, jako dochodzący
postrzałków i aporter ptactwa, na które kiedyś polowało się często. Wciąż wykazywał
zadziwiające zdolności uczenia się i rozpoznawania zamiarów swojego pana. Kiedy tylko
zdecydowałem się wyjść z nim na spacer, zawsze to wyczuwał i był natychmiast przy
drzwiach.
          Często polowałem z Władkiem, kolegą, którego zwierzyna „lubiła”, jak Jańcia
Wodnika w filmie pod tym samym tytułem. Umiał bezbłędnie rozpoznać wagi zwierzyny,
pory przejść i w ogóle, miał łowieckie szczęście. A strzelał też wyśmienicie. Tego popołudnia
usiedliśmy niedaleko siebie; ja na ambonce, a Władek na dukcie, bo zwykle – jak mawiał –
zwykł polować „z gruntu”. Zmierzchało, kiedy padł strzał z jego kierunku, a po dłuższej
chwili wychylił się z lasu i gestem przywoływał mnie do siebie. Odgadłem, że trzeba pomóc
przy patroszeniu lub poszukiwaniu postrzałka. Strzelał daleko; naliczyliśmy 70 męskich
kroków, z horyzontalnej dwururki, czeską breneką, mającą opinię bardzo celnej kuli.
Znaleźliśmy marną ścinkę i parę kropel farby. A więc strzał był celny. Po chwili zrobiło się
jednak ciemno, farby mniej niż na lekarstwo i nawet z psem dochodzenie byłoby
niebezpieczne. Strzelał do najgrubszego dzika z watahy. Pies był w samochodzie i liczył na
to, że będzie potrzebny. Przekonałem Władka, że lepiej jest zacząć tropienie rano, z psem na
otoku. W niedzielny poranek Grot podjął zimny już trop błyskawicznie i poprowadził nas na
łąki, miejscami zalane roztopową wodą i tylko gdzieniegdzie na resztkach śniegu ledwie
widać było różowiejące plamki po drobnych kropelkach farby. Ale Grotowi to wystarczało.
Nie kluczył, nie tracił tropu, którego po paru kilometrach nie dostrzegaliśmy zupełnie.
Weszliśmy na obwód sąsiadów, ale po godzinie wróciliśmy prawie w to samo miejsce, skąd
wyszliśmy. Las był rzadki, z gęstym podszytem jałowca, zebranym w dość spore, zwarte
kępy. Grot ożywił się wówczas wyraźnie, węszył i zdecydowanie dawał do zrozumienia, że
„tam coś jest”. Zwolniłem psa, a ten ruszył na wprost i po chwili zaczął ujadać. Nie było to
głoszenie przy martwej tuszy, a oszczekiwanie watahy, zbitej w gromadę, w której
identyfikacja interesującej nas sztuki była w zasadzie niemożliwa. Grot stał i co raz spoglądał
na mnie. Wycofałem się na drugą stronę kępy jałowców i wtedy pies ruszył watahę, która
przysłowiowym „tramwajem”, spokojnie oddalała się od nas na tzw. „odchodzący kulawy
sztych” . Nie były to sztuki duże, ale wśród nich jeden był wyraźnie większy. Złapałem go w
lunetę i strzeliłem. Dzik padł w ogniu, miał około 70 kilo. Znalazłem wejście mojej kuli .30-
06 ale śladu po czeskiej brenece z Władkowej dwururki nie było. Doszliśmy do wniosku, że
to była najpewniej inna wataha, a ten dzik zakończył żywot odgrywając przypadkowo rolę
innego jegomościa z wczorajszego polowania.
W czasie patroszenia zwróciliśmy uwagę, że żołądek jest zupełnie pusty, wypełniony jedynie
powietrzem, jelita również puste, ale jakoś przeszliśmy nad tym do porządku. Tuszę
załadowaliśmy do bagażnika „malucha” i pojechaliśmy do naszego strażnika, gdzie
wyładowaliśmy ją do wystudzenia. Degustacja „potropnego” zajęła Władkowi trochę więcej
niż chwilę. Przez ten czas dzik stężał i czekał na transport do punktu skupu. Dopiero
powtórny załadunek pokazał brakujące ogniwo Władkowego strzału. Dzik, jak się okazało
dostał w żuchwę. Kula przeszła przez obydwie kości żuchwowe i utknęła pod skórą.
Przypadkowy chwyt za tę część ujawnił, że jest ruchoma, co przy wystygłej tuszy było bardzo
dziwne. Zidentyfikowaliśmy przyczynę i naciąłem skórę tam, gdzie powinien być wylot.
Wyciągnąłem zupełnie niezdeformowaną czeską kulę o bardzo charakterystycznej budowie i
oddałem ją Władkowi na pamiątkę.
A więc pies się nie pomylił, prowadził bezbłędnie i to on odniósł sukces, bo moja rola była
czczą formalnością. Wskutek braku możliwości pobierania pożywienia dzik po kilkunastu
dniach padłby z głodu, a więc psi sukces był tym bardziej cenny. Grot był ze mną 14 lat i
zmarł na nierozpoznaną chorobę jelit, połączoną z krwawymi biegunkami, na które nie było
lekarstwa. Sugerowano zapalenie pokleszczowe organów wewnętrznych, ale była to mało
wiarygodna diagnoza. Spoczywa tam, gdzie najchętniej przebywał w towarzystwie żony, na
działce, kibicując jej przy wędce i wyraźnie ciesząc się z jej sukcesów.
          Chociaż jestem już dość wiekowy, to marzę o młodym gończym. Tym bardziej, że
mam syna, „rasowego” myśliwego. Wkrótce będzie miał swój własny dom, w środku pięknej
mazowieckiej głuszy, w którym zamieszkamy razem. Słowacki kopow, jakiego miał kilka lat
temu kompletnie mu się nie udał i obaj postanowiliśmy, że nabędziemy naszego, Gończego
Polskiego, czyli pieska, jak Grot, do wszystkiego, do polowań, do towarzystwa, na spacery,
jednym słowem - jak się mawia o wszechstronnych damach - do tańca i do różańca, chociaż
skądinąd wiadomo, że akurat to potrafił najgorzej, a być może nie potrafił tego w ogóle.
Chociaż, kto wie? Tego akurat nie sprawdziłem.


Miejsce 1 kat. OGAR POLSKI - Wiktoria Rybczyńska

 

 

Moja droga do łowiectwa 

 

      Okazuje się że najtrudniej jest pisać o sobie. W dodatku nie potrafię określić początków mojej łowieckiej przygody. Chyba jeszcze pod sercem mojej mamy. Rodzice moi mając dosyć Warszawy z jej urokami popełnili w ostatnich latach minionego tysiąclecia szaleństwo polegające na kupnie upadłego małego gospodarstwa na terenie Parku Bolimowskiego. Paradoks polega na tym, że swoje pierwsze kroki rodowita warszawianka stawiała wśród leśnych ostępów. Gdy latem usypiałam kołysana szumem drzew i ptasich treli, kolebki mojej na krok nie opuszczał ogar - pies myśliwski mojego taty. Pierwsze lekcje mojej życiowej edukacji jednak nie odbywały się w szkole, lecz na kolanach ojca, wysoko przy okienku ambony oraz w gąszczu lub po śniegu uczyłam się rozpoznawać tropy mieszkańców lasu. W końcu przyszła pora na lekcje gdzie była pani przy tablicy i dzwonek na ulubioną przerwę. 

Razu pewnego gdy byłam 'słuchaczem' 3 klasy szkoły podstawowej, odbywał się konkurs wiedzy o lesie, nie dość że błysnęłam wiedzą odbiegającą od reszty uczestników, to jeszcze przypadł mi zaszczyt poprawiać Panią Dyrektor w kwestii nazewnictwa poroży jeleniowatych. W ostatnich latach edukacji podstawowej, brałam czynny udział wraz z moimi koleżankami w polowaniach na zające ( oczywiście my w nagance) w okolicach Ożarowa Mazowieckiego. 

Nie sposób nie wspomnieć o polowaniach na bażanty, gdzie tata wraz z kolegami polował a ja jak na trzynastolatkę przystało robiłam jako 'nosikogut', a podczas przerw w polowaniach oczywiście przy ognisku - rozmowy, wspomnienia i ten niepowtarzalny klimat, wchłaniany wszystkimi moimi zmysłami. 

Ale tego już dzisiejsze dzieci myśliwych nie doświadczą, w obłąkanych głowach decydentów wykluł się strach przed degeneracją młodzieży w kontaktach z łowiectwem. Nie dość że tego nie odczułam, to na dodatek w moje serce wrosła wielka miłość do przyrody, a w głowie znalazło się miejsce na wiedze praktyczna i teorytyczną o lesie, zwierzetach, szacunku do przyrody i łowiectwa. 

     Jako młoda dziewczyna, zaszczepiona łowiectwem potrafiłam całymi godzinami podchodzić i podglądać sarny wychodzące na żer. Ogar szczęśliwie polował z moim ojcem. Przez lata uzbierała się niezła kolekcja ich przygód. Uwielbiam słuchać opowieści mojego taty, wśród tych wspomnień często mówimy o naszym Ogim - bo tak się wabił ten pies. Dożył sędziwego wieku i jest pochowany w naszym ogrodzie, już pod całkiem sporych rozmiarów bukiem. Jak ten czas leci.. Gdy Ogi odszedł na służbę do krainy wiecznych łowów, pojechałam z ojcem po jagdteriera, gdy tylko weszliśmy do obejścia znajomego

mojego taty, do moich nóg przypadła zgraja małych czarnych rozrabiaków, w tym tłumie wyróżniała się mała istotka o wilgotnym nosku i iskierkach w oczach. Już się nie rozstaliśmy, a miłość ta trwa do tej pory. Przez lata z tej małej kuleczki wyrosła niewiele większa niż na początku, pieszczoszka o sercu większym niż jest sama, ale w spotkaniu z dzikami to wcielony diabeł, żadnemu nie odpuści

a postrzałka z wielką precyzją dojdzie i zatrzyma. 

Będąc jeszcze w szkole podstawowej, zaczęłam regularnie uczestniczyć w polowaniach z moim tatą. W wieku 13 lat po raz pierwszy usiadłam z ojcem na ambonie, na tej samej którą razem budowaliśmy, a potem ja ją pomalowałam. Ambona ta do dnia dzisiejszego stoi w Wyśmierzycach nad Pilicą na ładnej polance przy lesie, w obwodzie w którym w owym czasie polował mój tata. 

To był maj albo czerwiec, pojechaliśmy na koziołka, był piękny dzień, nagle z lewej strony ambony wychodzi kozioł, wypatrzyłam go wśród traw, najwyraźniej tam odpoczywał. Pokazałam go tacie, wziął lornetkę ocenił i stwierdził że będzie dobry. Poczekaliśmy aż wyjdzie na łąkę przed amboną, cały czas obserwowałam go przez lornetkę, tata zadecydował że będzie strzelać. Kozioł spisał testament, zeszliśmy z ambony, złom, ostatni kęs i tzw. 'brudna robota'. Była to pierwsza moja praktyczna lekcja patroszenia. Na następnym polowaniu byliśmy w okolicach Ostrołęki, gdzie tata strzelił dzika a rano byka jelenia, ja byłam z mamą w domku łowieckim, gdzie tata przyjechał po mnie i zabrał ze sobą. Pojechaliśmy po dzika. to była późna jesień, rozległe łąki które ciągnęły się kilometrami. Dojechaliśmy na miejsce, a dalszą drogę pokonaliśmy pieszo Tata zostawił mnie przy dziku i polecił świecić latarką, by mógł trafić samochodem. No cóż, ja jako nastolatka pozostawiona na środku łąki sama, w środku nocy, bałam się, ale kto by się nie bał? Tata poszedł a ja przykucnięta przy dziku, spoglądałam na wszystkie strony czy coś mnie nie 'porwie', wyobraźnia w nocy działa niewybrednie, każdy krzaczek wydaje się ruszać. Od tamtych chwil kiedy tylko mogłam, jeździłam z ojcem na każde polowanie i zapoznawałam się ze 'sztuką' łowiecką. Tak sztuką bo, uważam że pasja to jedno a prawdziwe łowiectwo to sztuka przez duże 'S' tylko dla koneserów. 

     Nie żałuję że zostałam wychowana w tym klimacie. Przeciwnie, im więcej się uczę tym wyraźniej widzę jak mało umiem i wiem. Konsekwencją moich zainteresowań i dotychczasowych doświadczeń, mogło być tylko jedno - staż kandydacki. W chwili przyjęcia nie byłam jeszcze pełnoletnia. Opiekunem został mój tata. Czytelnik pomyśli, to luzik staż ma zaliczony. Nic bardziej mylnego! Teraz dopiero doświadczyłam jak bardzo wymagającym nauczycielem jest mój ojciec, naczytałam się w literaturze o pasji, przygodach, a tu praca, praca i praca w pocie czoła oraz coraz to nowsze wymagania i zadania (miałam przechlapane). W chwilach wolnych od łowiska - trening na strzelnicy. Miałam problemy ze strzelaniem do zająca. Pewnego razu po skończonych zawodach odbywających się na strzelnicy w Suchodole, tata poprosił znajomych zasiadających w komisji strzeleckiej o pomoc, zaczęłam strzelać pod ich fachowym okiem i oto jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zając stał moją najbardziej ulubioną konkurencją, jestem im za to bardzo wdzięczna. Dzisiaj z perspektywy czasu wiem ile zaangażowania i poświęcenia włożył tata abym dotrwała do końca tej mojej 'przedszkolnej' edukacji łowieckiej zwieńczonej pomyślnie zdanymi egzaminami. Gdyby nie jego determinacja i doświadczenie... nawet nie chcę myśleć jak mogłoby to się skończyć w przypadku tak młodego 'dzieciaka'. 

     Egzaminy zdane, formalności załatwione. J e s t e m D i a n ą ! Członkiem Koła ' TUR' - tego samego w którym poluje mój tata i w którym odbywałam staż. Obwód jest duży bo ponad 9 tys. hektarów na terenie Puszczy Bolimowskiej, do łowiska mamy nieco ponad kilometr. W kieszeni pierwszy dokument uprawniający do polowania ( kopia oprawiona w ramki wisi na ścianie) i moje prawie 20 lat. Trochę szumi w głowie od tego wszystkiego. Pierwsze wypady na polowania do pobliskiego łowiska - mojego łowiska! Zawsze pod czujnym okiem taty, który patrzy na to co się ze mną dzieje z pobłażaniem i wyrozumiałością. Zapada przedwieczorny mrok, powoli podjeżdżamy naszą terenówką w pobliże ambony na której przyszło mi polować, mam do przejścia ok. 200 m a moja wyobraźnia działa coraz bardziej brutalnie. Nie daję rady. Tato, proszę, poczekaj i patrz aż wejdę na ambonę oraz dam znać latarką że już. Nic na to nie poradzę - jestem dziewczyną, mimo że obytą z lasem jak mało kto, ale nigdy samotnie i wśród ciemności. 

Drugi albo trzeci taki wyjazd do lasu i pozyskałam mojego pierwszego w życiu dzika. Czekaliśmy na swoich ambonach do ok. 21. Postanawiamy wrócić do domu, zjeść, zdrzemnąć się i po północy powrót. Godzina 1 w nocy, zimno, pełnia, słyszę delikatny trzask - pojedynek, czekam i czekam, dłuży się bardzo, wyszedł. Patrzę przez lornetkę czy aby na pewno samiec, tak samiec, powoli i cichutko broń do ręki, bezpiecznik, kropka, przyspiesznik i w tym momencie emocje mnie dopadły, tak, że przez dobre kilka minut musiałam się uspokajać. Udało się, dzik stoi idealnie, wycelowałam, padł strzał, szybko przerepetowałam i czekam, dzik spisał testament, emocje dalej sięgają zenitu, telefon do taty, przyjeżdżaj. Po dojściu na zestrzał okazało się że kula idealnie weszła w środek ucha, gratulacje, uściski, ostatni kęs i złom, trzeba dzika wyciągnąć - nie było to łatwe, leżał w dołku, po patroszeniu ważył 75 kg, więc jak na pierwszego dzika to był duży. Potem miło było przyjmować gratulacje od kolegów z koła za tak pięknie strzelonego dzika. Oręż oczywiście został wypreparowany i umieszczony na desce.

Chyba wtedy właśnie nastąpił przełom, zaczęłam inaczej odbierać las nocą, ustąpiły strachy, strzygi i wampiry. Las mnie zaakceptował, już się rozumiemy i darzymy wielką, wzajemną sympatią. Nadszedł dzień na który czekają wszyscy myśliwi. Dzień św. Huberta - patrona myśliwych. Uroczysta zbiórka całego koła, sztandar i dźwięk rogów myśliwskich, zostałam wywołana przed szereg. Klękam, powtarzam słowa ślubowania, na ramieniu czuję dłoń mojego taty - dalej jest obok - kochany tata. Łza w oku się kręci, resztkami sił walczę by się nie rozkleić ze wzruszenia ( jak na babę przystało). Udało się. Ucałowałam sztandar czym przypieczętowałam swoje wstąpienie w szeregi rycerzy bractwa św. Huberta. Gratulacje i życzenia kolegów, wiem że dla tej chwili warto było ponosić trudy i wyrzeczenia, związane z całym tym wstępem do łowiectwa, dla takich chwil warto żyć. Jestem jedyną Dianą w moim kole, zostałam zaakceptowana w całości taką jaka jestem. Biorę udział we wszystkich zbiorówkach, jestem dumna z pozyskania pierwszego dzika na zbiorówce i kilku innych już indywidualnie. 

 

Od czasu tych wydarzeń minęły 2 lata nadal jestem w lesie niezwykle częstym gościem, mimo że chwilowo zawiesiłam polowania z bronią, pozostało mi łowiectwo z aparatem i poszukiwania zrzutów. Jak dawniej moja mama opowiadała tak jak ja dzisiaj spaceruję po lesie i cały czas snuję opowieści o tym co jest, co było i będzie. Opowiadam mojej małej Lilce, która potrzebuje coraz więcej miejsca pod moim sercem. Moje marzenia są jej marzeniami. Opowiadam o całkiem bliskiej wizycie na świecie, o dorastaniu, pokazuję las i mówię o jego mieszkańcach, marzę aby tak jak dawno temu pies mojego taty pilnował mojej kołyski, tak by przy niej stróżował także pies myśliwski. Ma być duży, podpalany i aby polował na dziki. Mała to akceptuje, bo za każdym razem zgodę potwierdza mocnym kuksańcem, modlę się o to aby ona wzorem jej mamy mogła uczestniczyć od najmłodszych lat w łowiectwie, bo to kim będzie Jan musi nauczyć się Jasio, w myśl zasady czym skorupka... 

 

Wiktoria Rybczyńska


Miejsce 1 kat POLSKI SPANIEL MYŚLIWSKI - Paweł Banasiak

 Paweł Banasiak – KŁ NR. 497 ,,Jenot’’ w Leźnicy Wielkiej  

 

Darz Bór

         Koleżanki i Koledzy myśliwi, sympatycy łowiectwa, leśnicy i rolnicy.  Jestem myśliwym od 2009 roku i poluję w Wojskowym Kole Łowieckim nr 497 'Jenot' w  Leźnicy Wielkiej, zarząd okręgowy w Łodzi. Prawidłowo gospodarowana zwierzyna łowna  jest dumą dla wszystkich, a kiedy struktura populacyjna zostaje zachwiana wiesza się 'psy'  na myśliwych. I tu widzę ogromne pole działania dla nas myśliwych. Od samego początku przygody łowieckiej jestem przewodniczącym komisji szacowania szkód w rolnictwie.  Ostatnie zmiany wprowadziły do komisji szacowania szkód w rolnictwie, przedstawicieli  Ośrodków Doradztwa Rolniczego (ODR). W rzeczywistości nie doszło do żadnej zmiany,  ponieważ nasza myśliwska działalność odbywa się w czasie wolnym od pracy zawodowej i  od obowiązków domowych. Czyli naszą pasję wykonujemy poza 'normalnymi godzinami' pracy a przedstawiciele ODR nie są skłonni przyjeżdżać na szacowania szkód poza godzinami  swojej pracy. I po raz kolejny najważniejsza komunikacja na linii koło łowieckie,  poszkodowany odbywa się między myśliwym a rolnikiem. I to my realizujemy pozytywny,  bądź negatywny wizerunek naszego zrzeszenia. Można by powiedzieć, że nie popełnia  błędów ten, co nic nie robi. Ale jest przed nami wiele do zrobienia w kierunku pełnej  społecznej akceptacji naszego wyboru na spędzanie wolnego czasu. 

Wszyscy dobrze wiedzą, a przynajmniej ludzie bardziej doświadczeni życiowo, że jak chce  się poderwać jakąś fajną dziewczynę, to najlepiej na spacerze z pieskiem. Psy budzą  zazwyczaj dobre emocje u innych. Ale najważniejszy jest dobór psa do potrzeb indywidualnych. W czasie trwania kursu podstawowego na myśliwego, na zajęciach z  kynologii, zaświeciły mi się świece w oczach, kiedy pani opowiadała o terierach. Wyłączyłem  się chyba na kilkanaście minut, wyobrażając sobie polowania właśnie z tą konkretną rasą  psów. Charakter mojego łowiska, tylko w 15% jest bagienny, porośnięty trzcinami, ale tam  pada 75% zwierzyny grubej. Zaraz po zdaniu egzaminu na myśliwego jeszcze przed zakupem  broni wszedłem w posiadanie szczeniaka teriera walijskiego ze znakomitego skojarzenia suki  użytkowej w Polsce i psa użytkowego w Holandii. Oba pieski, z licznymi dyplomami i  zaświadczeniami użytkowości i pracy. Pies z ogromnym temperamentem, który nie znosił  konkurencji i na podwórku i w łowisku. Każdy inny zwierz niż on, był traktowany jako wróg.  Od dzika, przez kota, na wróblu malutkim kończąc. Natomiast niezwykle ufny każdemu  człowiekowi i ogromny pieszczoch. Już jako niespełna roczny piesek pracował ze mną w  pogotowiu postrzałkowym. Chętnie jeździłem z nim na poszukiwania postrzałków. Koledzy  moi byli zachwyceni z pracy pieska. Widziałem często jak musiał broczyć przez wodę na  podmokłych terenach, jak wiele wysiłku w to wkładał, ale radość nasza na końcu, zwieńczona  sukcesem odnalezienia zwierza, była dla niego satysfakcjonującą nagrodą. Dało się zauważyć  ciekawe sytuację w jego zachowaniu na farbie. Mianowicie, im trudniejszy teren był dla niego  do pokonania do zwierza, tym agresywniej wyżywał się ta truchle. Im łatwiej Bruno znalazł  dzika, tym złość jego prawie nie była eksponowana. Na początku naszej wspólnej przygody  łowieckiej, ja i mój pierwszy GPS, wtedy jeszcze obroży dla psa z GPS nie było, a praca psa,  oszczekiwanie zwierza, działało właśnie jak lokalizator GPS. Ze względu na trudny charakter  łowiska, prawie nigdy nie udało mi się dojść na strzał do dzika. W związku z powyższym,  Bruno porzucił zaciętość dzikarza i stał się profesorem posokowcem. Radość moja i moich  Kolegów nie miała końca. Potrafił pójść za postrzelonym dzikiem nawet 3 km. Odbiegając  troszkę od myślistwa, chciałbym wspomnieć też sytuację z życia codziennego, bo myślistwo  to tylko jakiś ułamek naszego życia. Raz większy, raz mniejszy. Z kilkumiesięcznym  pieskiem wybrałem się do teściów. Teściowa leżała ze złamaną nogą w łóżku, a Bruno  wskoczył jej do łóżka, po czym od razu skradł serce i przyjaźń nowych ludzi. Radość z  nowego członka rodziny nie trwała jednak długo. Piesek został wypuszczony na podwórko na  spacer i jakiś czas później już były tylko krzyki i wrzaski. Bruno wziął się za hodowlę kur  niosek, zagryzając chyba z 11 kur. Chciał nie chciał, musieliśmy wspólnie z żoną odkupić  kury. Na kolejnej wizycie, zanim padło słowo 'CZEŚĆ' od razu się pytali czy z nami jest  piesek. NIE odpowiadamy, jest z nami tylko nasza starsza suczka rasy mix, która pochodziła  właśnie z domu teściów. Żeby problemów było mało, nasza suka, Pusia, chyba nawet  poprawiła niechlubny rekord Bruna w ilości zagryzionych kur. Od tamtej pory mamy zakaz puszczania swobodnie naszych psów. Ale w tej drugiej sytuacji, teść już mi pomagał, tuszując  przed moją teściową rozmiar strat w kurach. Oczywiście zakup uzupełniający kur niosek  musiał się znowu odbyć. 

Życie toczyło się dalej. Bruno miał coraz bardziej spektakularne odnalezienia postrzałków.  Jeden z najlepszych to ten, w którym wyjechał na grzbiecie dzika trzymając się tylko za jego  tylną część zębami. Kiedy zobaczył myśliwego, zeskoczył z niego a ten mógł oddać  bezpiecznie strzał. Radości nie było końca po naszej stronie, a ze strony psa jeszcze długo  kipiała złość, bo rzadko jego postrzałki uciekały. 

       Pewnego razu zostałem nagle poproszony przez prezesa, o reprezentowanie naszego koła w  centrum naszego Uroczyska, z bibliotekarzami z naszego powiatu. Oni odbywali wycieczkę  rowerową i chcieli przez chwilę na swoim przystanku na drugie śniadanie zgłębić wiedzę  myśliwską w pigułce. Ubrałem się na wyjściowo, i zabrałem ze sobą najlepszego przyjaciela  człowieka. Pytań bez liku, np.: o las, o zabijanie, o sarenki, o dziczki, liski... itd. Dla mnie  największą nagrodą były miłe podziękowania i stwierdzenia: 'szkoda, że nie wzięłam ze sobą  wnuczki, córki. Wyniosła by dobrą lekcję biologii, środowiska, historii naszego regionu'.  Bardzo pozytywnie zostały odebrane nasze starania o dobrą relację na linii myśliwy-rolnik.  Tutaj największą rolę dobrego negocjatora odgrywał mój piesek. Zgłoszenia szkody  zazwyczaj odbywają się telefonicznie. Po drugiej stronie słyszę, że dziki na pewno siedzą w  kukurydzy. Bruno jeździł ze mną na szacowania szkód i puszczałem go do środka  sprawdzając, czy rzeczywiście dziki tam jeszcze są. Bardzo dużo rozmawiam z rolnikami na  temat ograniczenia szkód. Często tłumaczę, że wystarczy prosta forma niewielkiej inwestycji  w ogrodzenie i elektryzator, który najlepiej chroni uprawy przed zwierzyną. Zdarzało się, że  piesek jednak wygonił dziki z uprawy. Wtedy radość rolnika była tak duża, że potrafiliśmy  podzielić się stratami po równo, co w konsekwencji dawało mniejszą wypłatę odszkodowania.  Piesek był nieoceniony pod tym względem. Największą nagrodą dla nas obojga był telefon ze  zgłoszeniem szkody, po którym poinformowałem, że nie mam czasu przyjechać na  szacowanie szkody i przyślę innego Kolegę z komisji. Pan stwierdził, że nie chce nikogo  innego i poczeka na nasz duet nawet kilka dni. I w takich właśnie sytuacjach serce rośnie. Ale  sam myśliwy bez pomocy pieska jest jak bezradne dziecko. Ani nie czuje jak on, ani nie widzi  jak on, ani też nie słyszy. O kondycji nie wspomnę. I tak nasza dwójka rodziła sobie coraz  lepiej. Korzyści były ze wszech miar. I dla Koła, i dla rolników i dla mnie największe  niedające się niczym zmierzyć. Aż w czerwcu 2016 r. kiedy wróciłem późno w nocy z pracy,  stwierdziłem zaginięcie psa. Wydrukowaliśmy ogłoszenie z nagrodą za odnalezienie Bruna. Z  każdym dniem nadzieje na odnalezienie jednak malały. Dwa lata polowałem i szacowałem 

szkody bez psa. Z całą pewnością mogę przyznać, że był to okres tak marny i owocujący w  emocje na polowaniu, niczym przy grze w szachy. 

          W czerwcu 2018 roku stałem się szczęśliwym posiadaczem Gończego Polskiego. Moje  pierwsze wrażenie w czasie układania psa było bardzo pozytywne. Z jak dużą łatwością  przychodziły nam kolejne etapy naszej współpracy, w porównaniu do współpracy z terierem.  Na początku 2019 roku zaczęliśmy jeździć na konkursy wystawy psów rasowych. W kategorii  młodzieży nie miał sobie równych. Wygraliśmy dwie z trzech wystaw. Tuż przed dużą  wystawą we Wrocławiu na spacerze dookoła nęciska u mnie w łowisku, Frodo, bo tak się  wabi mój Gończy Polski, wytropił dziki i w dał się w jakąś potyczkę. Miał trochę rozciętą  skórę na kufie i delikatnie na tylnej nodze. Wtedy się załamałem. Do ochrony psa miałem  tylko wiaderko po kukurydzy. Ale udało się odwołać psa. Głowa pełna zmartwień, co będzie  na wystawie we Wrocławiu? Ale najważniejsze pytanie: jak zareaguje moja małżonka! Czy  będę wisiał? Czy będę spał w piwnicy? Po powrocie do domu, oczywiście krzyki za  niepilnowanie psa. Ale we Wrocławiu sędziowie podeszli bardzo profesjonalnie, i te  niewielkie skaleczenia w ogóle nie odbiły się na ocenie sędziowskiej, co w konsekwencji dało  nam 'Międzynarodowego Młodzieżowego Zwycięzcę' i 'Młodzieżowego Zwycięzcę Polski'. Radości nie było końca, do pewnego czasu, aż jeden z Kolegów myśliwych powiedział mi, że  'dyplomy' nie polują. Pomyślałem sobie: 'ja ci pokażę, cwaniku'. I zintensfikowaliśmy  szkolenie na tropie, na farbie i w łowisku. Technologia się zmieniła i otworzyła nam nowe  możliwości w szkoleniu pupili. Od prawie roku wróciliśmy z wielkimi sukcesami do  pogotowia postrzałkowego. A największym moim sukcesem jest odpowiednie zachowanie  psa w sytuacji, kiedy jestem z bronią, lub jej nie mam. Np. w czasie szacowania szkód, w  okresie polowań z psami, kiedy mam ze sobą broń, pies przytrzyma dzika do strzału, a kiedy  tej broni nie mam, pies tylko goni dziki, ku zadowoleniu rolników i swojej. Nie zawsze jest  tak kolorowo. Nieraz psu nie uda się przytrzymać tego dzika, co da się zauważyć w jego  samopoczuciu. Jest apatyczny i smutny, że nie spełnił oczekiwań swojego menera. Ale w  normalnych codziennych sytuacjach, dochodzi też do zniszczenia trawnika pięknego jak na  stadionie, za poszukiwaniem nornicy. No ale, w jednym i drugim przypadku, kiedy jest już po  wszystkim, nie ma jak zareagować na daną konkretną sytuację. Po prostu trzeba kochać psa. Jednak jak już wspomniałem na początku, charakter mojego łowiska jest polny, w którym  strzelamy dużo bażantów, kaczek, parę gęsi i kuropatw. I tu stawiam sobie kolejną  poprzeczkę do przygotowania psa rasy Polski Spaniel Myśliwski, który wypełni pustkę mojej  aktywności myśliwskiej. Idealny towarzysz na pióro, na lądzie i na mokradłach. Wypisz,  wymaluj dokładny opis mojego łowiska. Piesek, który uzupełni aktywność moich dwóch dotychczasowych psów. Na tropie i na farbie. Minionej zimy mocno zdołowałem dzika,  prawie w ogóle nie farbował. Nawet na śniegu nie byłem w stanie pójść sam dalej jak na ok  50m. Psy zrobiły to perfekcyjnie. Gończy na otoku a suczka rasy mix luzem. Jak bardzo  cieszyłem się, kiedy zobaczyłem współpracę i komunikację między pieskami. Pusia w  pewnym momencie zaszczekała, przywołując Froda do siebie. Skąd wiem? Pies zaczął się  ciągnąć w stronę Pusi i nie reagował na żadne komendy. Kiedy doszliśmy do Pusi i  zobaczyłem kilka kropel farby, wszysto stało się jasne. Psy wspólnie odnalazły dzika po ok.  450m. 

         Na koniec chcę zapewnić Kolegę Dawida Błońskiego, że piesek trafi w dobre ręce. Psy na co  dzień mają zamkniętą przestrzeń podwórka ok 3000m2do dyspozycji. Specjalny kojec, w  którym zamykane są tylko w sytuacji, kiedy ktoś przyjedzie, żeby nie doszło do niechcianych  konsekwencji i ogrom ruchu i ćwiczeń w łowisku. Mieszkam w samym centrum obwodu  łowieckiego i wystarczy wyjść poza bramę a bażanty podchodzą pod same ogrodzenie. 

Darz Bór 

Paweł Banasiak